Pierwszy post ma symboliczne znaczenie. Postanowiłam więc napisać o mojej największej kosmetycznej miłości – balsamie do ust Carmex.
Od zawsze miałam problem z suchymi ustami. Patrzyłam z
zazdrością na koleżanki malujące się kolorowymi szminkami, o których ja mogłam
tylko pomarzyć. U mnie wystarczyło, że raz wyszłam z domu bez pomadki ochronnej
i usta stawały się tak suche, że
zaczynały piec, a później schodziła z nich skóra. Za każdym razem. Odkąd tylko
pamiętam.
Próbowałam chyba wszystkiego, aż trafiłam na NIEGO. Nie
ukrywam, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nieporęczny słoiczek, z
którego palcem nabiera się zawartość, zniechęca zwłaszcza zimą, kiedy zwykle
nosimy rękawiczki. W dodatku mentolowy zapach i dziwne mrowienie na ustach.
Ale wiecie co? Pomogło! Mentol, który powodował mrowienie
warg poprawiał krążenie, przez co były one lepiej nawilżane. Carmex utrzymywał
się długo na ustach, więc jeśli posmarowałam je przed wyjściem z domu, nie
musiałam tego powtarzać aż do następnego posiłku. Pomimo tego, że długo
pozostaje na miejscu, nie tworzy lepkiej warstwy, do której przyklejają się
włosy (najgorzej!), nie roluje się ani nie spływa, lecz powoli się wchłania.